Strona:Józef Weyssenhoff - Nowele.djvu/145

Ta strona została przepisana.

Znowu, to jest że... pani powinnaby mieć dosyć tego... to jest, że...
— Już rozumiem: pan go ma dosyć. Więc chce pan, żebym tańczyła z kim innym?
— Jak pani woli.
— Choć już przed ślubem zaczyna mnie pan tyranizować, ustępuję — nie dam kotyliona Alfredowi. Jesteś zadowolony?
— Moja najdroższa!
Rad byłem oczywiście, ale i nierad z siebie, żem Alfreda wyłączył z listy kandydatów, a tem samem podkreślił. Nie chciałem tego.
Byłem już dawno w salonie Falkiewiczów, rzucając raz po raz okiem na drzwi przedpokoju, aby nie stracić widoku wchodzącej Celiny. Świeży mój zaszczyt zwracał na mnie uwagę. Nie mogłem się opędzić powitaniom i życzeniom. Byłem zresztą w doskonałym humorze, a im w lepszym jestem, tem świat wygląda mi śmieszniej, i cechy osób, spowszedniałe przez dawną znajomość, występują jaskrawiej. W tem bawiącem się towarzystwie są jakieś tradycye wielkomiejskie rozcieńczone w jarmarcznym tłumie: różne uznane i nieuznane wielkości, autentyczne i nowozłocone herby udają dawną dworskość, nie wiedząc, co począć ze swem problematycznem stanowiskiem. Jest także pełno wiejskiej szlachty wypomadowanej, ciekawej, noszącej wiedeńskie fraki i niesłychane jakieś przydomki na kartach wizytowych. Mieszają się nieliczne zwykle poważne, choć gorzkie, typy mieszczańskie. A wszystko, chociaż spotyka się w karnawale, chociaż razem tańczy i wydaje pieniądze, kłóci się