Strona:Józef Weyssenhoff - Nowele.djvu/146

Ta strona została przepisana.
—   140   —

jednak, obmawia i stroni od siebie, tworząc maluczkie, śmieszne obozy z osobnym kolorytem politycznym, społecznym. Dzisiaj są tu prawie wszyscy. Pan Hektor Falkiewicz, sprzedawszy las na Podolu, pragnie zabłyszczeć w Warszawie i wydać za mąż córkę. Najął mieszkanie z dużym pustym salonem, w stylu nie wiadomo którego z Ludwików. W innych pokojach meble nowe, fatalnie dobrane; dopiero tam, gdzie panowie mają palić papierosy, widać stare jesionowe kantorki, wyplatane krzesła i kilka sczerniałych portretów, zapewne przodków, sprowadzonych do Warszawy na pogrobową rozkosz oglądania rozkwitu rodziny.
Pozamawiałem tańce i wdałem się w rozmowę z panem domu. Dziwny typ skazańca na wesołość i wysokie maniery. Kłania się, uśmiecha, mówi o pokrewieństwach: »znalem ojca...« »to pan dobrodziej z okolic Żytomierza?...« i t. d., — a w oczach tak mu wyraźnie pokutuje tęsknota do końca balu, że aż litość zbiera. Powinien jednak cieszyć się, bo, dzięki swej uprzejmości i kilku znajomym filarom towarzystwa, zgromadził mnóstwo osób z największego i średniego świata; panna Zofia, otoczona młodzieżą, wydaje się ojcu bajeczną w paryskiej sukni.
Taki już tłum, że nie można ruszyć się z kąta, gdzie cię los zapędził; tańczą w mozolnie opróżnionym środku sali, a tu jeszcze przepływa coraz kto inny; najpóźniej przychodzą »te panie«, które najwcześniej wyjdą, łaskawe boginie, witające zaledwie kilka osób, starzy radcy i wysocy urzędnicy. Zaczynałem już niepokoić się,