Wzruszenie otrzeźwiło mnie odrazu. Żałowałem już tej może niewczesnej wycieczki; mógł Valfort usłyszeć użyty przeze mnie epitet »animal...« Mało mnie to obchodzi, ale popsułem całą zabawę Celinie. Zesztywniała do niepoznania, przybył jej ton jakiś pogardliwy, niecierpliwy i po paru tańcach opuściła bal przed kotylionem. Nie tańczyła już z Alfredem ani razu, ze mną raz, pożegnała mnie z wyrzutem w oczach, które uporczywie odwracała ode mnie przez resztę wieczoru.
Co także nudne, to, że mógł ten i ów zauważyć zmianę humoru trzech naraz osób, bo i Valfort spochmurniał, przygryzał wąsa i tańcował bez werwy.
Jest to wypadek, którego żałuję, bom sam winien, ale stokroć gorzej dręczy mnie jakaś wielka niepewność, będąca w związku z tym drobiazgiem.
Może to źle, że piszę dziennik, bo takie przypatrywanie się przebytemu świeżo życiu przedstawia dla mnie pewne niebezpieczeństwa. Streszcza wprawdzie i utrwala dobre chwile, ale rany przez dysekcyę jeszcze pogłębia. Czy piszę jednak, czy nie piszę, zawsze mimowolnie wglądam w siebie po każdem wzruszeniu, po każdej zmianie dekoracyi życia. To mnie męczy. Dałbym wiele za szczyptę lekkomyślności i chciałbym brać powierzchownie wszystko, co mi się zdarza. Nie mogę.
I teraz powinienbym starać się zasnąć po balu, odpocząć, zrobić zapas zdrowia i naprawić niezgrabne postępowanie. Tymczasem piszę od paru godzin i przeżywam po raz drugi to, cobym tak chętnie wymazał z przeszłości. Słońce już wychodzi ponad dachy przeciwległych domów i zazierają do mnie różowe promie-
Strona:Józef Weyssenhoff - Nowele.djvu/152
Ta strona została przepisana.
— 146 —