Strona:Józef Weyssenhoff - Nowele.djvu/156

Ta strona została przepisana.
—   150   —

lizyi, pierwszej z nią chyba w życiu, miękko zrobiło na sercu. Ująłem jej rękę w obie dłonie i zacząłem mówić prędko:
— Bo nie wiesz, droga moja, jaki to ból, kiedy mi ktoś kradnie choć tyle z twego serca, nie wiesz, jak ja drżę o ten mój skarb najcenniejszy, nieoczekiwany, niepojęty, a przecie mój, boś mi go przyrzekła i dała. Przebacz mi — możem ja chory? to minie, to się wyleczy, żebym wiedział tylko, że mnie jeszcze kochasz...
Spojrzała na mnie tak cicho z góry, — bo, o ile pamiętam, uklękłem, — i ściskała mi obie dłonie, a w głosie jej drżącym była zapowiedź płaczu:
— Wiesz, że cię kocham, ale takiś teraz: dziwny, nieprzewidziany, inny, że się trochę boję.
Możebyśmy się wytłumaczyli i wszystko sobie nawzajem darowali, gdyby ktoś nie wlazł znów do jej pokoju. Takie to już szczęście moje w ostatnich dniach.
Przesiedziałem i tego nudnego księcia Koryatowicza, który, mimo lat sześćdziesięciu, wyobraża sobie, że jeszcze wywiera na kobiety piorunujące wrażenie. Ma rzeczywiście piękną postać i rasową polską twarz, ale przytem wielki elegant i nosi monokl. Wygląda też, jak portret starego hetmana, przebrany w żakiet od Poola. Przez ustępstwo dla prądów, nowożytnych, stary hetman udaje trochę paryskiego zdobywcę serc. Jest to zresztą człowiek surowych zasad, świadomy tylko swego wdzięku i wyzyskujący go dość dziwacznie. Kiedy patrzy na młodą kobietę, zdaje się mówić: »Żebym chciał, byłabyś ty moją, ale zasady mi nie pozwalają« — i może w głębi duszy lituje się nad swemi ofiarami.