Nie mogę więc spać, wstaję o trzeciej w nocy, ubieram się i wychodzę na ulicę. Mgła lodowata leży nad śpiącem miastem, napełnia ciemne kąty, rozrzedza się smutno koło latarń gazowych. Idę prędko przed siebie, bez celu. Ten okład wilgotnego powietrza, przenikający do szpiku kości, zaczyna mnie uspakajać, myślę ciągle o Celinie, bo jest to zwykłe podszycie mojej myśli, ale ruch szybki, chłód i nowy pozór miasta, tonącego we mgle do niepoznania, odurza mnie, odrywa trochę od nędznego życia, które pędzę.
Przez nawyknienie idę w stronę hotelu, gdzie ona mieszka.
Zgrzytnęło coś w nocnej ciszy: otwierano drzwi wchodowe. Przysunąłem się szybko, z biciem serca, przeczuwając coś strasznego. I widzę: mała postać, z nasuniętym kapeluszem, z kołnierzem podniesionym, wypada szybko z hotelu. Valfort? Nie, to być nie może. Zabiegam mu drogę, aż się obejrzał i dostatecznie odsłonił. Tak — Valfort. Poznałem go i on mnie: szybko się zawrócił, przyśpieszył kroku i znikł we mgle. Od kogóż on wraca o tej godzinie? Dlaczego ucieka?
Oparty o ścianę hotelu, słyszałem długo suchy dźwięk jego kroków po kamieniu; kroki te odbijały mi się w piersi, w skroniach... deptał po mnie ten zuchwały, nienawistny młodzik.
Dziwne gorąco poczułem w skroniach i mrok w oczach. Przez chwilę oszołomiony, ocknąłem się, jakby pod pchnięciem noża w pierś, bo nagle nawiedził mnie obraz realnie nieznośny, szatańsko bolesny: widziało mi się, że widzę Celinę w objęciach Valforta. Żegna się
Strona:Józef Weyssenhoff - Nowele.djvu/160
Ta strona została przepisana.
— 154 —