Strona:Józef Weyssenhoff - Nowele.djvu/161

Ta strona została przepisana.
—   155   —

z nim, płacze... całuje go swemi mokremi, czerwonemi ustami, całuje i płacze... a włosy jej rozrzucone pokrywają twarz jej i kochanka, i plączą się w uściskach...
Uciekłem. Siadłem potem we wlokącą się, spóźnioną dorożkę, jeździłem gdzieś aż za miasto, wróciłem do domu i nie ochłonąłem wcale. Wirują mi w głowie straszne te obrazy i układają się w fatalnie logiczny szereg. A choćby cudem jakim posądzenie moje nie zupełnie było prawdziwe, to, co wiem i widziałem, wystarcza. Jam już teraz niezdolny do optymizmu, do wygodnego tłumaczenia sobie tej tragicznej zagadki. Na drodze mego szczęścia i pragnienia stoi ten człowiek.


Dnia 10 marca.

Nieszczęście, w które zabrnąłem, nie rozwikłane jeszcze bynajmniej, ale dzisiejszy wypadek przynosi mi chwilową ulgę i złą jakąś radość. Wyzwaliśmy się i nawet nie wiem, kto zaczął sprzeczkę. Dobrze, żem tyle miał nad sobą siły, że przed świadkami żadnej mu nie wyrządziłem obelgi.
Na wczorajszy męski wieczór do Warszyckich poszedłem prawie machinalnie, szukając gdziekolwiek zapomnienia, — ale nie spodziewałem się zastać tam Valforta. Sama bliskość tego człowieka wprawia mnie w niezwykłe rozdrażnienie, a znalazłem się wypadkowo w kółku, gdzie i on rozprawiał. Nie powitawszy go, rozmawiałem z innymi, jakby go nie było. Po pierwszem jednak słowie mojem trochę pogardliwem, powiedzia-