Strona:Józef Weyssenhoff - Nowele.djvu/162

Ta strona została przepisana.
—   156   —

nem nie do niego, ale o tem, co mówił, odciął się sucho i ostro. Pierwszy raz oddawna spojrzeliśmy sobie w oczy. Jakbym nie dosłyszał odcięcia, ciągnąłem dalej krytykę zdania Valforta napozór spokojnie, ale z zajadłością, której wcale nie żałuję, używając przymiotników, jak: niedorzeczny, niedowarzony i t. p. Mówiłem zaś ciągle po francusku. Valfort pobladł, wstał z krzesła i, jakby dając umówione hasło, wyszedł do drugiego, pustego pokoju, dokąd ja podążyłem wkrótce i gdzie rozmowa nasza tak się poprostu ułożyła:
On: Nie znoszę żadnych nauk, zwłaszcza od pana.
Ja: Nie zadaję sobie pracy uczenia pana. Mówię do innych. Coś pan usłyszał, możesz jednak wziąć pod rozwagę i skorzystać z tego, jak zechcesz.
— Słyszałem już za wiele dzisiaj i dawniej. Skorzystam zaś ze słów pana w ten sposób, że go jutro poproszę o bliższe tłumaczenie przez dwóch przyjaciół.
Ledwom mu ręki nie podał z radości, że tak prędko doszedł do upragnionego przeze mnie wyniku. Odpowiedziałem z ukłonem:
— Przyjaciele pańscy zastaną mnie jutro w domu między dwunastą a drugą.
On się też odkłonił i wróciliśmy do salonu z podnieconemi, ale nie tragicznemi wcale minami. Ci, co nas widzieli przed chwilą, mogli sądzić, że rozprawa zakończyła się zgodą.
I rzeczywiście stanęła zgoda. Słowa nie wymówiwszy o wewnętrznym powodzie naszej nienawiści, porozumieliśmy się wybornie. A więc słyszał ów epitet, którym go poczęstowałem na balu u Falkiewiczów. Nie