Strona:Józef Weyssenhoff - Nowele.djvu/17

Ta strona została przepisana.
—   11   —

— Dobroczynna ulewa — myślał proboszcz, głęboko wzdychając od ulgi. — Wstyd tak się bać rozhukanego żywiołu, wstyd tem bardziej księdzu, który na śmierć zawsze być powinien gotów... Ale świat jest piękny, i ksiądz jest człowiekiem przywiązanym do ziemi. Tyle jeszcze duchownych i świeckich projektów ma się przed sobą.
Zapomniał prawie o swych nocnych gościach, gdy się zjawili, pięknie przebrani w sukmanę drwala i w kieckę Marcinowej. Młodzi byli, dorodni i uroczyści, jakby szli na gody. Trzymali się za ręce.
— Tęgi z was parobek — uśmiechnął się ksiądz. — Jak się nazywacie?
— Hryć Lewczuk, dopraszam się łaski.
— A dziewucha?
— Paraska Kuncewiczówna.
— To wy może... — zaczął ksiądz i odstąpił krok w tył, jak od zapowietrzonych, rozwarł usta i oglądał bacznie podróżnych, choć już po odmianach ubioru nie mógł zmiarkować, skąd pochodzą, bo suknie nosili nie swoje.
Lewczuk zrozumiał, pokłonił się w pas, zarówno jak i towarzyszka. Stanął potem prosto, odetchnął i dobitnie, poważnym głosem uczynił wyznanie:
— A tak już katolicy jesteśmy uniackiego obrządku.
— I przychodzicie do mnie, łacińskiego proboszcza? po co?
— My w postanowieniu będący Lewczuk z Kuncewiczówną, szli do Galicyi ślub brać od swojego księ-