Strona:Józef Weyssenhoff - Nowele.djvu/171

Ta strona została przepisana.
—   165   —

pytam, do czego teraz dążę, czego najbardziej pragnę, a odpowiem sobie szczerze, — to przyznać się muszę, że pragnę życia i szczęścia tutaj, na ziemi, a pragnień tych nie umiem odłączyć od postaci Celiny. Więc jej pragnę, mimo wszystko, jej jeszcze!... Postąpiłem zaś talk, że, cokolwiek się stanie, oddali mnie od niej na długo, lub na wieki. Umrę? zabiję jej najbliższego krewnego? — to już zapory nieprzebyte. A gdyby nawet jutrzejszy dzień zakończył się mniej tragicznie, pojedynek się nie ukryje, skompromituje Celinę, zniechęci ją zapewne do mnie...
Trzeba było trochę dawniej i trochę lepiej to wszystko rozważyć.
Gubię się w myślach gorących i szybkich, jak podmuchy przeciwnych wiatrów przed burzą. Ale mi stąd nie uciec: pomiecie mną wicher ostatni, silny jak konieczność.
Już noc schodzi. Ranek szary zagląda w okna coraz bardziej przezroczyste i cisza nocna przestaje mi dźwięczyć w uszach. Widzę przed sobą brudną ulicę miasteczka, moją nieuniknioną drogę w przyszłość.


Sokal, dnia 17-go marca.

Com ja uczynił? Poco zabiłem tego niewinnego? A jeszcze, idąc na plac, postanowiłem mierzyć w nogi — nie chciałem go zabijać...
Tylko, kiedy stanął przede mną w tym stroju balowym, z tym dumnym, tryumfującym jakimś uśmiechem,