Strona:Józef Weyssenhoff - Nowele.djvu/173

Ta strona została przepisana.
—   167   —

jeszcze nikogo. Staliśmy o sto kroków od szosy, pod lasem, w zimnych wyziewach sosnowych. Wkrótce jednak nadjechal powóz, wynurzając się nagle z gęstej mgły, ale nie było w nim Alfreda, dopiero sekundanci jego, arbiter i lekarz, którzy pośpieszyli naprzód, aby się nie spóźnić.
Już wymierzono metę, nabito nawet pistolety, a Alfred nie przybywał.
W rozstroju nerwów każdy szczegół drażliwy przybiera groźne rozmiary, — więc i mnie ta zwłoka wydała się oburzającem lekceważeniem, jakby nową zniewagą. Wlepiwszy oczy w mgłę, na której tonąca linia szosy odznaczała się bardziej szaro, uczułem skrajną chwilę gorączki, i — rozsądne postanowienia nikły. Zacząłem snuć, jak w malignie, wątek niemożliwej historyk może Celina jest w pobliżu? może on się spóźnia, żegnając ją. Wyobraźnia dostarczała mi zbrodniczo głupich obrazów.
Turkot mnie zbudził, potem na drodze zobaczyłem szybko wzrastający cień: powóz pędził ku nam rozpuszczonym galopem. Czarny, szeroki płaszcz stojącego w powozie mężczyzny fantastycznie rozrzucał się w powietrzu: Alfred, dostrzegłszy miejsce schadzki, dał znak wożnicy, wyskoczył i dobiegł do nas.
Przeprosił głośno za spóźnienie, zrzucił płaszcz i stanął tak przede mną, strojny, zarumieniony, z dumnym pół-uśmiechem.
Wyznam — ten jego wdzięk i piękność wydały mi się tryumfem nade mną.
Nie słyszałem nawet przemowy arbitra, — a musiał przecież mówić, — na zgrabny ukłon Alfreda od-