Strona:Józef Weyssenhoff - Nowele.djvu/174

Ta strona została przepisana.
—   168   —

powiedziałem targnięciem kapelusza i, nie spuszczając oczu z przeciwnika, wyciągnąłem rękę po pistolet.
Nie mogę sobie dziś już zdać sprawy, w jakiem następstwie migały mi poczucia i myśli; wiem dokładnie, że przypomniałem sobie postanowienie celowania w nogi... ale w jakiej chwili? Jakby kilka dalekich głosów słyszałem naraz w głowie, a mógł tam być i głos sumienia, i zemsty, i własnej obrony, nawet strachu... Komenda: »Baczność!« ocuciła mnie jednak — sekundanci powiedzieli mi później, że strzeliłem bardzo spokojnie, doskonale stojąc w pozycyi.
Pani moja! błagam cię, abyś nie wątpiła o żadnym szczególe mojej spowiedzi! Ale więcej wyznać nie mogę, jak sam wiem. Prawie pewny jestem, że mierzyłem w nogi.
Oba strzały padły na komendę: »dwa!« Kuli Alfreda nie usłyszałem nawet koło siebie. Biedny on zgiął się w pół i upadł, jakby siadając na ziemi. Zaraz omdlał. Rzucili się już wszyscy do niego, a ja stałem jeszcze na miejscu, oszołomiony. Cisnąłem wreszcie pistolet o ziemię i w tej chwili przeczułem całą prawdę i przepaść nieszczęścia.
Gdy odzyskał przytomność, za raz podał mi rękę, a ja już wtedy wyciągnąłem moją dłoń, jak do brata, chociaż dopiero po przewiezieniu biedaka do miasta mieliśmy tę dla mnie rozdzierającą, a dla niego tak zaszczytną rozmowę.
Kula tkwiła we wnętrznościach, krwawienie było silne — żadnej nadziei. Mimo nakazanego przez doktora spokoju, chciał koniecznie ze mną mówić i rozpoczął za-