Strona:Józef Weyssenhoff - Nowele.djvu/176

Ta strona została przepisana.
—   170   —

takie zdumione, jak jej oczy niegdyś, gdym się zdradził z moją nienawiścią — i z goryczą pewną odpowiedział:
— Więc to był ostatni powód twojej nienawiści? I mogłeś wierzyć?
A potem rzekł tak prosto:
— Grałem tam w karty i nie jedną, ale trzy noce. Musiałem nawet szukać pieniędzy przed pojedynkiem i dlatego prosiłem o zwłokę.
Rzeczywistość cała oświetlona stanęła mi teraz przed oczami, a obok niej równoległa błędna droga, przebyta przez moją wyobraźnię. To jasnowidzenie, które wczoraj mogło być dla mnie zbawieniem, stało się dzisiaj męczarnią.
Błysnęła mi jednak nadzieja: może on żyć będzie, a ja do zachwianego szczęścia, do nieskalanych przez nic, jeno przez moje szaleństwo, ideałów jeszcze powrócę? I rozpaczliwie uścisnąłem Alfreda, a on uśmiechał się łaskawie. Ale zaraz osłabł i bandaże po raz drugi zaczerwieniły się groźnie. Zasnął potem. Patrząc na niego, widziałem, jak mu życie schodzi wolno z twarzy.
Po przebudzeniu się wrócił do rozmowy bardziej gorączkowo: mówił o tem samem, tylko więcej o Celinie, niż o sobie:
— Ona dobra, — płakać będzie po mnie, — ona czasem taka dobra... Lekarz przerwał mu, dał morfiny i namawiał do snu. Alfred jednak spać już nie mógł, ani chciał; cierpiał coraz bardziej, coraz gwałtowniej wyrywał się do rozmowy.