Strona:Józef Weyssenhoff - Nowele.djvu/177

Ta strona została przepisana.
—   171   —

— Dajcie mi przeżyć ten dzień jak mi się podoba! — wołał.
Zaczął nagle mówić o swem dzieciństwie, o Włoszech, gdzie się urodził, o ambasadzie francuskiej w Rzymie, gdzie się wychował, o śmierci matki...
— Matka, gdyby żyła, byłby to dla niej cios... Pamiętam ją — miałem już lat dwanaście — Celina podobna do niej... Ojciec ma przy sobie swego Henryka, markiza i następcę... Dla ojca to będzie nie tak bolesne...
Mówił, patrząc w sufit, nawpół marząc. A kiedy spojrzał na mnie, musiałem mieć twarz bólem skurczoną, bo litość zaświeciła mu w oczach i odezwał się wprost do mnie:
— Ja zapewne umrę, bo już nic krwi w sobie nie mam... Ale nie taka to straszna rzecz, nie rób sobie ciężkich wyrzutów... Gdybyśmy się znali, jak teraz, bylibyśmy braćmi, bo ja ci nawet nie zazdrościłem twego szczęścia, Celina cię kocha, a ja... Nigdy nie pragnąłem umierać starym. Czy dzisiaj, czy jutro, prawie wszystko jedno... Celina idzie za mąż, dobrze idzie za mąż...
— Więc ty ją kochasz? — zapytałem.
— Może teraz więcej, niż kiedy, to tobie już nic... Teraz mi się zdaje, że ona, to życie... i żałuję czegoś, sam nie wiem, czy jej, czy życia?... To może i dobrze, że umrę...
Trząsłem się cały, klęcząc przy łóżku i trzymając rękę Alfreda. Ból niepowetowanej straty miotał mną. Gdyby mi jednak kito potężny za uratowanie Alfreda chciał zabrać coś bardzo drogiego, dałbym, ale chyba życie, nie Celinę. Żal za moją zbrodnię nie pochłaniał