Strona:Józef Weyssenhoff - Nowele.djvu/179

Ta strona została przepisana.
—   173   —

myśleć, żem nie dość skory na jego usługi; — może też chciał sam pozostać?
Po godzinie ksiądz już wychodził od chorego. Powitałem go z uszanowaniem. Wysoki i czarny, o mądrych oczach i surowych rysach, przechylił się nieco, żeby mi się przypatrzyć i położył mi ciężką dłoń na głowie, bez słów błogosławieństwa.
Zajrzałem do pokoju Alfreda, ale wydało mi się, że drzemie, więc się cofnąłem i usiadłem przed domem. Dopiero jęk, dolatujący z wnętrza, porwał mnie aż do łóżka Alfreda.
Nie był to już ów młodzieniec wytworny, z którego lekki duch uchodził, jak konający płomień, a le człowiek w ostatniej walce ze śmiercią. Oddychał jękiem, krew miał na ustach. Jedną ręką targał rozpiętą koszulę i złoty pod nią łańcuch, drugą odtrącał podawane leki, albo krzyżował obie ręce na piersiach i dyszał ciężko, oczyma przewracając w slup. I wołał:
— Nie tego — dajcie mi wina! Nie myślałem, że zaraz...
To znowu do mnie, którego poznał, wyciągał rękę:
— Powiedz Celinie... kochaj ją ty... Powiedz Celinie. Chodź tu bliżej...
Siadłem tuż przy nim, wziąłem go za ręce i całą wolę skupiałem już w jednem pragnieniu, aby to życie ocalić. Wydało mi się, że cierpi mniej gorzko. Bladł jednak coraz śmiertelniej i chwytał coś ustami, jakby całując powietrze, aż wyprężył się, krzyknął głucho i wlepił we mnie oczy szalenie piękne... Okropność!