Strona:Józef Weyssenhoff - Nowele.djvu/181

Ta strona została przepisana.
—   175   —
Dnia 10-go kwietnia.

Gdy przyjdzie lato, te noce będą krótsze. Kładę się jaknajpóźniej, wstaję jaknajwcześniej, aby uniknąć samotnej ciszy. Zasnę — to sny mnie dręczą.
Nie straszy mnie nawet zmora mojej zbrodni: cień Alfreda ukazuje mi się często piękny, przebaczający. Ale Celinę widzę raz, gniewną, to znów skarżącą się na mnie przed jakimiś przyjaciółkami, to znów uśmiechniętą... Widzę ją prawie zawsze w balowej sukni. Musi przecież nosić żałobę.
Śniło mi się dzisiaj, że Krotoski mówił: »Chciała odpisać na twój list, ale nie miała swego papieru z cyfrą...« Więc ja się gorszyłem, a on znowu: »Cóż chcesz — wszystkie kobiety są takie...«
Nie wierzę w prorocze znaczenie snów, ale sny — to ciekawe zwierciadła, które odbijają poczucia nie ujęte na jawie w określone zarysy, rozproszone w gwarze dnia, ginące często w tej migotliwej rzece barw, która się nazywa życiem. Sen rozkłada skomplikowane wrażenie całego dnia na pojedyńcze czynniki i, zapewne z powodu odmiennego działania mózgu, przesadza jedno źdźbło wrażenia (może to, które zapadło w mózg ostatnie przed zaśnięciem) do rozmiarów wielkiego, przejmującego obrazu. To też pamiątka snu może trwać i działać na obudzony już umysł, jak jasno widzenie, albo gorące uczucie.
Czy przesada snu wpływa dzisiaj na to, co myślę o Celinie? Wydaje mi się, że ona całą moją straszną tragedyę przeżyła dość łatwo, ze współczuciem tkliwem,