tęsknota i niewyrozumowana, dziecinna nadzieja spotkania... Celiny.
Gdy to piszę, wydaję się sam sobie waryatem. A jednak tak jest. Przeglądam z bijącem sercem okna wagonów, staję, jak odźwierny, przy drzwiach, któremi tłum się sypie, i lada zgrabna figurka, albo biała woalka, zobaczona w niepewnem świetle, czy w oddaleniu — chwyta mi oczy i aż z a serce ściska. Wiem przecie, że Celina nie może tu przyjechać. Gdyby jednak przyjechała, jakby to był wielki cud Bożego i jej miłosierdzia!
Ale ja nawet na moje listy nie mam odpowiedzi.
Żyję w malignie, z myślą tak natężoną w jednym kierunku że mi aż w skroniach szumi, a przed oczyma znajome widoki stają mętne, nie moje. Nawet blask słońca wydaje mi się mniej jasnym. Nie jest to wcale frazes.
Rozumiem teraz, co znaczy ludowe nasze przekleństwo: niedoczekanie twoje!
Kiedy służący hotelowy przyniósł mi dzisiaj list z poczty, nie śmiałem go zrazu otworzyć i zamknąłem oczy. Może mój los się rozstrzygnie? Może chce mnie zobaczyć, albo skazuje mnie na wieczne wygnanie? Spojrzawszy na kopertę, nie poznałem pisma Celiny. Wpadłem w dziecinny gniew i byłbym list podarł, gdybym wczas nie rozróżnił znajomej, przyjaznej ręki Krotoskiego.