Strona:Józef Weyssenhoff - Nowele.djvu/188

Ta strona została przepisana.
—   182   —

ona nie mogła postąpić inaczej, ale zachowała dla mnie jakieś uczucie... jest nawet coś takiego — w jej liście. Może to uczucie wystarczy na opromienienie mojego życia choćby smutnym blaskiem...
Opanował mnie dziecinny optymizm; bo też jechałem do Celiny po miesiącu rozłączenia i dzień był bardzo piękny, pierwszy dzień wiosny.
Pociąg przyjeżdża na stacyę o 11-tej rano. Wysiadłszy z wagonu, musiałem szukać sposobu dojechania do Prądników, bom o swoim przyjeździe nie uprzedził i koni dla mnie nie przysłano. Jakiś stary chłop podjął się mnie zawieźć parokonnym wózkiem, naładowanym słomą. Podwoda była lekka, ale po niezupełnie jeszcze wyschłej drodze, toczyła się wolno, bo konie korzystały z każdego kawałka rozmiękłej drogi, aby przejść do stępa. Obliczyłem, że dwie mile, które mam do przebycia, jechać będę dwie godziny, — więc, żeby podróż jako tako skrócić, wdałem się w rozmowę z moim woźnicą. Dowiedziałem się najprzód, że się nazywa Ignac Banucha, co mi bardzo obojętne, ale wiadomość, że jest z Kierdejówki, wioski najbliższej od Prądników, zajęła mnie. Co też on wie o Celinie?
— Czy pani Szarzyńska jest w domu?
— Musi ta być, bo przyjechała niedawno, a i wczoraj była konno przy mojej chałupie.
— Często widujecie panią?
— Ano juści, od małego znam, a jak wyjedzie z pałacu, to prawie zawżdy na Kierdejówkę.
— A wyjeżdżała często tymi dniami?
— Ho, już to jak Pan Bóg da pogodę, jak teraz,