Strona:Józef Weyssenhoff - Nowele.djvu/190

Ta strona została przepisana.
—   184   —

polach prudnickich jakie bogactwo! — a i tego roku da pono Bóg Najwyższy piękny urodzaj.
I biczyskiem wskazał stary na pole.
Rzeczywiście ruń, odświeżona wiosennem słońcem, błyskała zdrowym połyskiem szerokiego źdźbła, które się odkleiło już od ziemi i zaczynało drżeć drobną, zieloną falą. Łąki, gdzie niegdzie jeszcze rude, iskrzyły się w miejscach niższych żółtem i białem kwieciem, a w jeziorka, najeżone blado-zieloną sztywną trawą, zaglądał błękit nieba, błękitniejszy jeszcze w wodzie, szafirowy tam, gdzie wiatr podrażnił gładką powierzchnię, pędząc po niej stadka wesołych zmarszczek. Wody wiosenne mają w sobie jakąś dziewiczość, jakąś młodą zalotność do słońca.
W takiej ciszy i świeżości miękło m i serce i podróż tę wolną, rozmarzoną, chętniebym przedłużył. Ogarnął mnie romantyzm chwil przedostatnich, tych, które obiecują więcej, niż rzeczywistość przyniesie. Ale ujrzałem przed sobą wzgórek i krzyż pomiędzy płaczącą brzeziną.
— Już tylko krzynikę pod górę zobaczy pan zaraz Prądniki.
— Wiem.
Dobrze znam tę drogę i pamiętam, kiedym tu pierwszy raz dojeżdżał. Była jesień, dawna jakaś jesień. Celina, podówczas zamężna, zaprosiła mnie na konne polowania. I dziwna rzecz, że teraz, jak Wtedy, zobaczyłem nad sobą żórawie. Wtedy drzewa były złote, ścierniska świeciły bladoróżowo pod ukośnym promieniem słońca, co się wydarło z chmur, dochodząc już do widnokręgu. Jęk w niebie zwrócił moją uwagę: na mętnej