Strona:Józef Weyssenhoff - Nowele.djvu/191

Ta strona została przepisana.
—   185   —

białawej przestrzeni płynął ciężko, rytmicznie falisity sznur żórawi. Ten lot jęczących ptaków był mi zawsze pamiątką pierwszej miłości. Nigdym go odtąd nie widział w Prądnikach, dopiero dzisiaj, na tem samem miejscu, n ad moim biednym wózkiem, pośród rozpogodzonych, daleko odsuniętych błękitów, płyną znowu i jęczą żórawie.
Wózek wdrapał się na szczyt wzgórza i zjeżdża teraz prędko po pochyłości. Już widzę wszystko. Ogród, zaledwie opuszony pierwszą zielonością, tak przezroczysty, że białe mury i okna pałacu widać, jak przez zieloną gazową firankę. Południowe słońce leży błyszczące na blaszanym dachu. Cicho, świetnie tak — i płacz mnie zbiera.
Czy ja tu nigdy nie byłem w tej porze roku, czy mi nieszczęście przemieniło oczy? Cała ta siedziba dzisiaj obca mi i niegościnna. A przecie na tem polu jeździłem z Celiną konno; pamiętam nawet rozmowę. A tu wyszliśmy raz z całem towarzystwem w nocy i ja zostałem z nią trochę opodal pod temi lipami, gdzie księżyc nie dochodził. A pod tym podjazdem czekałem na nią w wieczór mroźny, pełen niepokoju. Tylko po tamtym wieczorze było jeszcze jutro.
Dojechałem cicho i nieprędko doczekałem się, że mi drzwi otworzono. Lokaj, poznając minie, spojrzał, jak na upiora; może też zmieniłem się bardzo. Pobiegł zaraz do pani i wkrótce znalazłem się w głównym salonie, do którego Celina kazała mnie prosić. Stojąc tam przez chwil kilka, zbierałem myśli, które podczas podróży byłem już ułożył w pewien ład, ale tu czułem, że tylko