szalenie kochał!... Winien jestem, bo człowiek, to nie fala, podlegająca burzy, a choć szał miłości mojej wydawał mi się silnym, jak los, mogłem nim owładnąć i oprzeć się... Więc jam winien... alem tyle cierpiał wówczas z powodu ciebie, pani, tyle znów cierpię dzisiaj za pokutę...
— Otóż to, cierpienie i zawsze cierpienie! Mnie się zdaje, że w dniu naszych zaręczyn pan także cierpiał. I potem znowu, dla urojonych jakichś podejrzeń, — no, a teraz — naturalnie... Pan chyba nigdy w życiu nie może być spokojny i szczęśliwy?
— Spokojny, a szczęśliwy, to wielka różnica.
— Nawet wątpię, czy jabym panu mogła była dać szczęście, gdyby nasz związek był jeszcze możliwy.
— Pani zapewne o mnie to myśli, a o sobie mówi?
— Nie, owszem: mnie się zdawało, że nam będzie dobrze z sobą w życiu. Ale przyznam się, że, choć się znamy od wielu lat, nie zgadłabym nigdy, że pan tak postąpi i dla marnych powodów zagrodzi na zawsze naszą przyszłość.
— Dla marnych powodów?
— Ano, sam pan je sobie stworzył te powody. Z czyjejże winy był ten nieszczęsny pojedynek?
— Do mojej już się przyznałem.
— Innej winy, jak pańska, niema. Przecież nie Alfred był winien.
— Nie.
— Więc któż? Chyba mnie pan jeszcze posądza?...
— Bóg mi świadkiem, że pani już nie posądzam
Strona:Józef Weyssenhoff - Nowele.djvu/194
Ta strona została przepisana.
— 188 —