Strona:Józef Weyssenhoff - Nowele.djvu/199

Ta strona została przepisana.
—   194   —

I ona teraz wyciągnęła do mnie ręce, podając naprzód prześliczną kibić i oczy przymilone łzawo i usta otwarte cierpiącym jakimś półuśmiechem. Ręczę, że w tej chwili nie myślała o naszym świeżym dramacie, tylko o takich ładnych, przyjemnie drażniących poczuciach, które snuły się w niej, czy naokoło niej, jak pachnąca atmosfera miłostki. »Zawsze to ten sam chłopiec, który mi się podobał, ten sam człowiek, który mnie bardzo, bardzo kochał — i jeszcze mnie kocha — czuję to wyraźnie. Teraz odjeżdża gdzieś daleko, jeszcze mu się co stanie — taki desperat.. A ja go lubię i to nawet dzisiaj, pomimo, że mi życie okropnie zamącił. Chciałabym mu zrobić jaką przyjemność... i nie chcę go stracić zupełnie — i życzę mu wiele dobrego, tylko mu przecie całego mego życia i spokoju nie poświęcę...«
Że coś podobnego śniło się w jej rozczulonych oczach, których pamiątkę poniosę z sobą na zawsze, to prawie pewna.
Alem ja już był nadspodziewanie trzeźwy.
Co? powywracane formułki światowe odstawić na miejsce i pośród tych chińskich parawanów zalecać się dalej do Celiny? Zaczynać znowu walkę z tym najdroższym, bezwiednie okrutnym nieprzyjacielem? Nie. Czego się zresztą mogę spodziewać? Serca nasze nie zrównają się nigdy.
Takie myśli jasno i prędko przesnuły mi się po głowie — i postanowienie przyszło. Zerwałem się z miejsca i, ścisnąwszy mocno Celinę za obie ręce, uciekłem.
Kiedy już konie okrążyły trawnik i wbiegły do lipowej alei, kiedym się obejrzał na uciekający jej ogród,