Waryacya polegała na tem, że staruszka całymi dniami nie odzywała się do nikogo, mieląc zaciętemi ustami jakieś przemowy, czy pacierze, a żywemi oczyma porozumiewając się z widziadłami, których odbicie świtało albo uśmiechem, albo zgrozą, alk) nagle wyiskrzoną rzewnością. Umiała jednak czasem rozgawędzić się, a wtedy opowiadała rzeczy, uchodzące w pałacu za nienormalne.
Bliżej ją poznałem w taki sposób. Oboje państwo X. wyjechali w sąsiedztwo, bo i to się zdarzało; aby mieć gości u siebie, trzeba też jeździć czasem do nich w gościnę — życie składa się z wzajemnych wizyt. Chodziłem po pustych salach, ocienionych spuszczonemi żaluzyami, bo upał był srogi tego dnia i aż zapierał oddech lipcowemi woniami, lejącemi się przez powietrze gorącą patoką lotnego miodu i kwiecia. W pałacu było chłodniej trochę i wyjątkowo cicho. Przechodząc przez salę balową, dostrzegłem w kącie, na ogólnem jasnem tle, marmurowo-adamaszkowem, drobną, ciemną plamę. To pani Teodora siedziała nieruchoma w fotelu. Byłem już ją pozdrowił tego dnia, więc przeszedłem. Ale pole przechadzki mojej, choć obszerne, było ograniczone, więc powróciłem znowu z przyległych pokojów do wielkiej sali. Tym razem z kąta, gdzie siedziała pani Teodora, doleciało mnie zdanie zagadkowe, wypowiedziane z pieszczotliwem zacięciem:
— Jak też ten Józio konno jeździ!...
Józio?... Nie pamiętałem, aby kto w pałacu nosił to imię... Zbliżyłem się, niby przypadkiem, jak człowiek wałęsający się bez celu, i usiadłem obok starowiny.
Strona:Józef Weyssenhoff - Nowele.djvu/208
Ta strona została przepisana.
— 202 —