Strona:Józef Weyssenhoff - Nowele.djvu/209

Ta strona została przepisana.
—   203   —

— Upał straszny — zacząłem, byle zacząć — żeby już wieczór nadszedł... Terazby i Józio konia nie dosiadł — zaryzykowałem.
Pani Teodora spojrzała na mnie bardzo, ostro. Szczyciłem się jej względną przyjaźnią, co mi pochlebiało, bo staruszka była nieufna i, jak dzieci, okazywała nowo poznanym osobom wyraźnie swą skłonność, albo i wstręt niepohamowany. Umiała też podobno i wybuchać gniewem; więc mnie groźne jej oczy zaniepokoiły.
— Co też to waćpan bredzisz? Koniaby nie dosiadł z powodu upału?! To wam, nygusom, wszystko za trudne. Ale książę, gdyby była potrzeba — ho, ho!
— No, gdyby była potrzeba, co innego — mówiłem poomacku, aby damę udobruchać. — Może jednak nie o tym samym mówimy? — — Ja myślałem o księciu Koreckim.
Przypomniałem sobie o słynnym sportsmenie, noszącym imię Józef.
— Także mi książę! — parsknęła pogardliwie staruszka — ktoby zaś o nim gadał? Gdy się mówi: książę Józef, to się myśli o jednym tylko.
Zrozumiałem — i dreszcz mnie przeszedł. Pani Teodora mogła przecie widzieć, będąc dzieckiem, nawet podlotkiem — Tamtego. Trwożnie — tak mi chodziło o to, abym się nie zawiódł — zapytałem:
— A szanowna pani znała prawdziwego księcia Józefa?
Miniaturowa jej postać, prostując się, przylgnęła do wielkiego oparcia staroświeckiego fotelu, oprawiła się we właściwą ramę.