Jednak twarze były mi znajome. Gospodarował mój hrabia, właściciel tego pałacu i żona jego, przebrana w »Empire«; ledwie ją poznałem pod rzymskiem uczesaniem. Więc może to tylko bal kostyumowy, maskarada?
Miałem przez chwilę wrażenie jakiegoś wstydu, że jestem niestosownie ubrany — czułem się nieprzyzwoitym w mym codziennym stroju. Ale że nikt na mnie uwagi nie zwracał, wyrozumowałem sobie odrazu, że tak być powinno: ja jestem historykiem, moja rola tu — patrzeć, badać i pamiętać. Historya dla mnie się gra...
Nie potrzebuję nawet słyszeć rozmów — rozumiem, co ci ludzie myślą. Gdziekolwiek się wpatrzę, chwytam znaczenie gestu i wyrazu twarzy, przenikam dusze, jak nigdy jeszcze. Co to z tego będą za książki!
Mówią wszyscy po francusku. No, bo to epoka napoleońska!... Ale nie: to nasza, moja epoka, tylko ci ludzie żyją ciągle przebrani w cudzoziemskie szaty. Nawet nie widać polskiego stroju. Jeden pan Podhorodeński w swym pensowym kontuszu, odosobniony dziwak, nie zżyty z tem wyższem towarzystwem. Bo tu jest wyłącznie wyższe towarzystwo: same tytuły rodowe i nazwiska, przypominające dzieje dawno umarłe. Te nazwiska porozumiewają się między sobą o dochodach z włości i z operacyi, o związkach pomnażających fortuny i używanie, o majoratach, o potrzebie koalicyi przeciw bezbożnym żądaniom tłumów... Pragnienia obliczone na pieniądze — na wszystko inne w spaniała obojętność. Kto tu myśli o Raszynie? o przyłączeniu Galicy!? o stworzeniu siły narodowej?
Strona:Józef Weyssenhoff - Nowele.djvu/216
Ta strona została przepisana.
— 210 —