Strona:Józef Weyssenhoff - Nowele.djvu/224

Ta strona została przepisana.
—   218   —

Bernatowic. W założonym przez niego parku, obok wielkiego bogactwa drzew krajowych, są i okazy rzadkie zamorskie. Każdy, kto tu przyjeżdża, musi obowiązkowo obejrzeć tulipanowiec, salisburyę i mimozy. W pobliżu dużego, półpiętrowego dworu z frontonem greckim, noszącym datę 1808 i dewizę łacińską, wznosi się też ładna oranżerya.
Jest lipiec. Kończy się upalny dzień.
Pan Stanisław Oikszye siedzi sam n a tarasie od strony ogrodu i trzyma w ręku książkę. Na ławce obok niego rozrzucony stos fotografii ze starożytnych rzeźb i budowli. Okszyc nie czyta, utkwił oczy w jedną grupę drzew, gdzie brzoza świeżą zielenią odcina się od ciemniejszych dębów i świerków. Słońce leży Już tylko n a wierzchnich gałęziach, pozostawiając niższe w błękitnawym cieniu, a podszycie klombów prawie w mroku. Na niebie bardzo dalekiem wierzchołki wzorują się nadzwyczaj czysto: możnaby policzyć szpilki na wyniosłych czubach modrzewi. Ponad rzeczką i bliżej, nad murawą, komary tańczą szalenie, plamiąc powietrze siateczką szarą — i nie większe od komarów jaskółki szybują pod niebem. To na pogodę.
Płyną zapachy kwitnących akacyi i woń ziemi spoconej, już trochę sennej. Monotonny przyśpiewek komarów przerwie czasem ostre bzyknięcie, jak dźwięk zerwanej struny: to jeden z tancerzy odłączył się od kolumny i zapragnął krwi pana Stanisława. Okszyc wtedy macha niecierpliwie ręką, albo puszcza kłąb dymu z papierosa. Nie można czytać na tym tarasie, a jednak szkoda wracać do domu.