Strona:Józef Weyssenhoff - Nowele.djvu/229

Ta strona została przepisana.
—   223   —

Powstał i chudą swą, długą postać wyprostował. Oczy świeciły mu blaskiem trochę błędnym. Chociaż wypiękniał i coś duchowo rycerskiego było w jego postawie. Warecki zauważył po cichu, że »temu tak łatwo nie uda się z każdą«, nawet gdyby jej »wygarnął tę przedmowę«.
Zapytał o co innego:
— Może jesteś zaręczony?
— Tak — rzekł Okszyc, patrząc gdzieś w górę i w dal na ostatnie blaski słońca — jestem zaręczony oddawna, ale nie wiem, czy ją kiedy spotkam...
Franio coraz podejrzliwiej spoglądał na Okszyca i poszukał innego przedmiotu rozmowy.
— Co to czytasz? — zapytał.
Okszyc, jak pierwej zdawał się mówić nie do Wareckiego, tak i teraz nie śpieszył się z odpowiedzią. Zaczął ciągnąć nerwowo raz po raz dym z papierosa i zakaszlał ciężko.
— Poco ty palisz tyle, mój Stachu? — rzekł Warecki, który, mimo różności usposobień, lubił i szanował Okszyca.
— Ha, przyzwyczaiłem się. Chodźmy do pokoju, bo trochę już chłodno. Rzucili jeszcze okiem na dogasający dzień. Na niebie zachodnie łuny przejrzyste walczyły z gęstszym fioletem, który powoli wchłaniał je w siebie i nieznacznie stawał się nocnym błękitem. Nad domem, w zenicie, zaczęły drżeć białe gwiazdy.
— Czy słyszałeś dzisiaj wilgi? — zapytał nagle Okszyc, bez związku z rozmową.