Strona:Józef Weyssenhoff - Nowele.djvu/231

Ta strona została przepisana.
—   225   —

Uśmiechnął się do niej inaczej, niż witedy, gdy mówił o Fiutce; wpatrywał się dość długo, z pewem nawet uszanowaniem.
Może to czynił trochę przez, ustępstwo dla Okszyca, a może nawet na tę pierwotną duszę i nierozumiejące oczy podziałała powaga tej boskiej nagości.
Przeszli do sali jadalnej na kolacyę.
Okszyc był już rad z odwiedzin, bo lubił Wareckiego za jego serdeczną szczerość; Franio zaś dostał pieniędzy, dostał dobrego wina, rozgadał się i zaczął troszczyć się o zdrowie krewnego.
— Za dużo palisz, siedzisz ciągle w domu — to niedobrze, Stachu.
— Czy niedobrze? — pytał pan Stanisław z pobłażliwym uśmiechem.
— Oczywiście. Wiesz co? chodźmy jutro na dubelty.
— Idźmy na dubelty.
— A pojutrze pojedźmy razem na imieniny pani Anny do Rzędzina. Będzie tam duży zjazd, mnóstwo panien do wyboru. Tylko jeżeli jesteś zaręczony?...
— E, gdzież tam! Mówiłem sobie tak. Może się z tobą wybiorę. Ja jeszcze lubię poznawać panny.
— Brawo, Stachu! — zawołał Franio — Będzie tam jedna panna z Podola. Mówię ci rzęsy takie — (pokazał długość pół palca) wysmukła, śliczna dziewczyna — a łydki!...
Pocałował palce z rozrzewnieniem.
— Ech, mój Franiu, jak ty znowu gadasz?
— No cóż? widziałem, jak wsiadała na konia.