Długi węgierski wózek, zaprzężony w parę rączych mierzynów, turkotał po szosie. Powoził zgrabny chłopiec w kitlu i czapce liberyjnej, a z tyłu siedzieli Okszyc i Warecki, ubrani w jasne płaszcze od kurzu i w słomiane kapelusze. Franio, zmorzony upałem i jednostajnym ruchem, spał, siedząc, wybornie. Miał on zresztą za zasadę korzystać z każdej chwili zdatnej do snu, bo niewiadomo, co może się zdarzyć w nocy, a tymczasem co odeśpi, to jego. Że był zdrów i zahartowany, umiał spać na bryczce, na koniu, we wszystkich pozach i okolicznościach. Okszyc, który zasypiał trudno, nawet w nocy i w doskonale zasłanem łóżku, patrzył na Frania z podziwem. Nie było jednak w tym podziwie zazdrości, bo pan Stanisław wogóle mało miał w sobie goryczy; porównywał się tylko z Wareckim i litował się nad samym sobą: czemu nie dała mu natura tego pięknego zdrowia, tej cielesnej machiny normalnie działającej, tej beztroski i uciechy życia? Obdarzyła go wprawdzie zupełnie innym mózgiem — wiedział o tem — mózg ten wypielęgnował, wyrobił przez naukę i spekulacyę, znał wyższe dziedziny myśli, mógł odkrywać częściowo nowe światy, niedostępne takim Wareckim; rozumiał nawet głębiej to zwykłe, potoczne życie, przez które szedł smutny, podczas gdy tamten szedł wesół i pozornie zwycięsko. Ale te przywileje, które znał, nie wbijały go w dumę; owszem, Pytał się często, czy nie miał słuszności Byron, gdy mówił, że za przedłużenie jednej nogi, którą miał krótszą, oddałby cały poetycki talent.