Strona:Józef Weyssenhoff - Nowele.djvu/236

Ta strona została przepisana.
—   230   —

jały słonecznik. Pachnie tu dobrobytem i obfitością — ucieszył się znowu pan Stanisław.
Ale gdy przejeżdżał przez żydowskie miasteczko drewniane, cuchnące i zabłocone, nawet w tej porze zapachów i słońca; kiedy znów zobaczył walącą się chatę we wsi, z oknem nie większem od zwyczajnego lufcika; kiedy droga dojazdowa do szosy zarysowała się szeroką ławą piasku, wijącą się przez pole, jak wyschłe łożysko rzeki, — pan Stanisław zapadał w smutek.
Jechał po swoim kraju i odczuwał wszystkie jego piękności, bogactwa i niedostatki.
Szosa ciągnęła się znów polem, daleko rozłożonem w prostokątne figury zbóż, traw i ugorów. Senny powiew błąkał się po tej równinie, rozpędzał trochę upał i od dalekich łąk przynosił ledwie dostrzegalne tchnienie wilgotne, bo już miało się ku wieczorowi.
Okszyc myślał o pannie Halce Marliczówwie, której nie znał. Przypominał tylko pochwały Wareckiego.
Gdyby to Ona była? Jest podobno wychowana na wsi; może dusza kobieca pozostała w niej świeża, zdolna do wielkiego kochania? Może długie jej rzęsy kryją oczy zaufane, pełne oczekiwania miłości? Okszyc miał o miłości teorye swoje własne, a przynajmniej samoistnie wyrobione. Mniemał, że jak z fizycznego stosunku między mężczyzną a kobietą rodzi się istota trzecia, tak z doskonałego uścisku dusz powstaje siła nowa — i tę nazywał wielką miłością. Ta siła jest najwyższym wyskokiem życia, spotęgowaniem wszystkich władz, zwanych sercem, a przez to samo — wzniesieniem człowieka do jego najszczytniejszych przeznaczeń. War-