Strona:Józef Weyssenhoff - Nowele.djvu/241

Ta strona została przepisana.
—   235   —

— Cicho, daj pokój. A pamiętaj, żebyś mnie wziął na swoją odpowiedzialność wobec państwa Lisów, bo mnie wcale nie proszono.
— Cóż znowu! przecie zaręczyć — można zgóry, że będą uradowani, że pochlebisz im swoją wizytą.
Zboczyli z szosy w aleję lipową włączoną do — młodszego ogrodu, i Wkrótce podcinane batem konie, spienione, zajechały tęgim kłusem przed dom biały, parterowy, piętrowy, rozłożysty, niewiadomo gdzie kończący się z powodu ilości przybudówek i połączeń z oficynami. Widać tu było, jak na rzymskim Palatynie, kilka warstw budowlanych jedną na drugiej, od domu Romulusa aż do pałacu Liwii.
We drzwiach, szeroko otwartych na duży ciemny przepokój, ukazał się wspaniały szlachcic z siwym wąsem i czubem, z trzema — podbródkami. Surdut leżał na nim, jak żupan, a laskę trzymał — przy sobie, niby karabelę. Wolną rękę wzniósł z ozdobną fantazyą do góry.
— Pana Stanisława dobrodzieja! Cóż za przyjazne bogi prowadzą cię w nasze progi? A witajże sąsiedzie miły! Mam nadzieję, że wieziesz z sobą kufry, bo przed tygodniem stąd nie puścimy. Serdeczniem ci rad, panie Stanisławie!
Przycisnął go do brzucha i pocałował.
Tymczasem Franio Warecki, o którym pan Lis chwilowo zapomniał, wszedł do przedpokoju i, kto się tylko zdarzył z kobiet, panie i panny, od najstarszych do najmłodszych, całował po rękach.