Do przedpokoju wysypała się cała kolonia Rzędzińska. Wszystkich ogarniało rozrzewnienie. Pani Lisowa, nie wiedząc nic stanowczego o zamiarach pana Stanisława, miała łzy w oczach, panna Anna ścisnęła go mocno za rękę, mężczyźni całowali go z dubeltówki, przystępując do niego kolejno, jak do człowieka wybierającego się na biegun północny. Pani Marliczowa, stojąc obok córki, powiedziała mu cicho:
— Proszę o nas nie zapominać.
Halka nie powiedziała nic, ale miała przecudowne oczy.
A u stopnia bryczki oczekiwał uroczyście pan Lis z pachołkiem, który trzymał na tacy dwa puhary z winem. Jeden z nich podniósł pan Ignacy pod słońce, pokazując Okszycowi wyrżnięty na szkle okręt i wiersz Horacego do Wirgiliusza:
Reddas incolumen, precor,
Et serves animae dimidium meae.
— Nie bój się, tem winem nie otrujesz się — rzekł stary szlachcic widząc, że Okszyca przerażają rozmiary szkła.
I wolno, umiejętnie wypił »strzemiennego«.
Pan Stanisław wychylił puhar prędko, pożegnał się z panem Ignacym bardzo serdecznie, wskoczył raźno na bryczkę — i zobaczył jeszcz oczy Marliczówny.
Pierwszy raz od wielu łat poczuł się zupełnie szczęśliwym.