Strona:Józef Weyssenhoff - Nowele.djvu/259

Ta strona została przepisana.
—   253   —

Wpadł znowu w ferwor i nie zauważył, że mówi już wyłącznie dla pani Marliczowej.
Halka, rzuciwszy mdłem okiem na tonący w zapylonym półmroku chór, wysunęła się naprzód, zdążając ku przejściu od chóru do presbyteryum. Poszedł za nią Franio i znaleźli się w pewnem oddaleniu od grupy rozprawiającej. Halka błysnęła nagle oczyma i zapytała cicho:
— Jakim sposobem znalazł się pan w Lublinie?
— Jakim sposobem? Ja oddawna wiem, co pani robi i gdzie jest, dokąd się wybiera — mam swoich szpiegów.
— Tak? To niebezpieczny z pana człowiek... chociaż ja nie mam nic do ukrywania, a także rada jestem zawsze pana widzieć.
— Panno Halino! — rzekł Warecki cicho i gwałtownie, czyniąc ruch ujęcia jej za rękę, który powściągnął. — Byłbym poprostu nieszczęśliwy, gdyby się pani na mnie choćby skrzywiła.
— A dokąd pan teraz jedzie?
— Do... do... Czy ja wiem? — rzekł, pokazując zęby — jutro się zdecyduję.
— A cóż szpiegowie mówią?
— Szpiegowie donoszą mi tylko o tem, co się stało; już ja sam zgadnę, co będzie.
Marliczówna spoważniała i rzekła:
— A ja nie wiem co będzie. Przyszłością swoją rozporządzają tylko ludzie bogaci.
Zawiesiła w powietrzu to westchnienie i rozejrzała się po mrocznym chórze. Warecki mienił się na twarzy,