czem innem, tylko o sztuce, o znajomych, czasem, bardzo dyskretnie o jej upodobaniach.
Tak więc rozstano się aż do września.
Pod koniec października pan Stanisław powrócił z Warszawy do Bernatowie. W Warszawie przebył sześć tygodni, cały sezon wyścigowy jesienny, i widywał często swoją ukochaną.
Kochał ją teraz bardzo podniosłem i bolesnem uczuciem; był przekonany, że ona urzeczywistniłaby jego idealne wymagania, gdyby pokochała go tak, jak on ją kocha; czuł, że w duszy tej, dziecięcej jeszcze, drzemią bohaterstwa poświęcenia i zachwyty wielkiej miłości; ale zdawał sobie sprawę, że ich jeszcze nie obudził. Dręczyło go więc mnóstwo pytań, a najważniejsze to: czy on ma prawo żenić się z nią, jeżeli ona mogłaby kogo innego pokochać goręcej?
Zadawał sobie to pytanie i dzisiaj, obchodząc po raz dziesiąty park, zasłany żółtą powodzią opadłych liści. Szedł prędko, bo od pewnego czasu czuł potrzebę szybkiego ruchu i zmęczenia, po którem zapadał wprawdzie w apatyę, ale inaczej nie mógł sypiać, nie mógł usiedzieć przy swym samotnym obiedzie; miał nerwy rozdrażnienie bardziej, niż kiedykolwiek.
Bardzo dawne jego pragnienie kobiety doskonale dostrojonej do jego rozumień i wyobraźni paliło mu teraz pierś pożerającym płomieniem. Ona jest, istnieje na