ziemi, nazywa się Halka. Ale to jeszcze Galatea zimna, nie ożywiona iskrą mojego życia.
Mówił do siebie nawpół głośno, a wokoło niego wiły się czarne konary dębów błagające, splątane z wiotkiemi brzozami, które senne, spuszczały ku ziemi swe włosy, nieutrefione zielenią.
Nagle pan Stanisław uśmiechnął się boleśnie:
— Ja Pigmalion? Mój Boże!
I wszedł w aleję, ocienioną jeszcze przez gąszcz grabów, z których sypały się rdzawe liście, kołysząc się przez chwilę na powietrzu, spadając cicho na drogę, usłaną już grubym, szeleszczącym kobiercem. Okszyc przypomniał sobie wiersz, którego się uczył na pamięć, będąc dzieckiem:
De la dépouille de nos bois
L’automne avait jonché la terre,
Dans le vallon solitaire
Le rossignol etait sans voix.
Triste et mourant à son aurore,
Un jeune malade, à pas lents,
Parcourait une fois encore
Le bois cher à ses premiers ans...
— Cóż znowu! nie jestem chory. Trochę szarpnęło mnie to życie warszawskie, ten kurz, potem znów mgła i wzruszenia. Tak mi jest, jak przeszłej jesieni. Jesień zawsze najgorsza.
Uderzył się w pierś, chcąc ją wybadać, ale biedne płuca zajęczały i pan Stanisław ciężko zakaszlał.
W Warszawie stroił się, watował ubrania dla za-