Strona:Józef Weyssenhoff - Nowele.djvu/268

Ta strona została przepisana.
—   262   —

dząc do biblioteki, gdzie go oczekiwał Okszyc, ubrany zwyczajnie i udający wesołość, — wyglądasz dobrze, nabrałeś nawet rumieńców.
— Tak, udałem trochę chorego, żeby cię sprowadzić — odrzekł pan Stanisław. — Od wieków cię nie widziałem. Co porabiasz?
— Pracuję.
Okszyc zauważył pewną szorstkość w tonie Wareckiego, ale, bynajmniej nie zrażony, pytał dalej po przyjacielsku:
— Pracujesz tak zapamiętale? Nad czem?
— Ho — mam dużo projektów. Najprzód zakładam u siebie rybołówstwo.
— Dobra rzecz, jak się uda. Ale skąd ten nagły zwrot w przyzwyczajeniach? Nigdzie cię nie widać.
— Doszedłem do przekonania — odrzekł Franio gorzko, — że tyle człowiek wart, ile ma pieniędzy. Muszę koniecznie zbogacić się, bo bez tego ani rusz.
— Zapewne, zapewne... Nie wszyscy jednak ludzie kierują się względami pieniężnymi. Znam naprzykład takie panny...
— O! co tych, to ja nie znam! — zawołał Warecki.
— Owszem — panna Marliczówna?
Franio zmieszał się, spojrzał na Okszyca z ukosa, a potem wykrztusił:
— A cóż panna Marliczówna? Gadają, że się z nią żenisz?
— Już nie będą gadali. Dostałem odkosza.
— Jakto? co ty mówisz?