Strona:Józef Weyssenhoff - Nowele.djvu/269

Ta strona została przepisana.
—   263   —

Pozbył się nagle swej sztywności i z najżywszem zajęciem przysunął się do krzesła Okszyca. Ten rzekł:
— Słuchaj, Franiu. Porzućmy obaj ten ton i pomówmy po dawnemu, jak krewni i przyjaciele. Ja nie mogę lekko o tem mówić, bo mnie panna Marliczówna za głęboko, za serdecznie obchodzi. Jest to śliczna i dobra kobieta.
— Jakto? sądzisz ją tak, dostawszy odmowę?...
— Jakżebym mógł inaczej? — odrzekł Okszyc, podnosząc nieco głowę. — A ty, Franiu, co o niej myślisz?
Warecki kręcił się na krześle; spojrzał na bladą, poważną twarz Okszyca i rzekł gwałtownie:
— Mój Stachu! Kiedy jesteś ze m ną szczery, to i ja ci powiem. Myślałem już, że przestanę być twoim przyjacielem. Ja żyć nie mogę bez tej dziewczyny!...
— Kochasz ją? — zapytał Okszyc trochę rwącym się głosem.
— Mój Stachu! Przebacz mi, chociaż nic, prawie nic przeciwko tobie nie uczyniłem. Skoro tylko dowiedziałem się, że wyraźnie o nią się starasz, uciekłem, bo pomyślałem, że to nieuczciwie współzawodniczyć z tobą, który mi jesteś przyjacielem, a jej możesz dać i majątek i pozycyę, podczas gdy ja, oprócz że ją serdecznie kocham, cóż jej dać mogę dzisiaj?...
— Powiedz Franiu — możesz mi to powiedzieć: czy jej kiedy mówiłeś o swojem uczuciu?
— Ach, tak zupełnie — nigdy... tylko raz, w Lublinie, musiała zgadnąć, choć nic jeszcze nie powiedziałem.
— W Lublinie?