Strona:Józef Weyssenhoff - Nowele.djvu/270

Ta strona została przepisana.
—   264   —

— Tak, u Dominikanów. Coś tak mnie wzięło z a gardło, żem ledwie nie wypaplał.
— A ona co odpowiedziała?
— Nic. Kazała mi uklęknąć obok siebie — i nic więcej.
Okszycowi przemknął w pamięci obraz obojga młodych, klęczących przed wielkim ołtarzem. Więc i wspomnienie odwiedzin kościoła Dominikanów, jedno z jego najlepszych wspomnień, nie należało już do niego... Przymknął oczy i ścisnął ręką skronie, a gdy po chwili odkrył twarz, miał wyraz podniecony, niemal wesoły, którego Franio nie zgłębił.
— To dobrze, żeś się wziął do pracy, Franiu. Masz całe życie przed sobą i... mażesz się ożenić z Halką Marliczówną.
— Stachu! takich, jak ty, ja nie znam! — zawołał Warecki, zrywając się z krzesła i wyciągając dłoń do Okszyca.
— Jakto, mój drogi? — cóż w tem dziwnego, że ci radzę? Przecie mówiłem, żem dostał odkosza. Zresztą mnie się już nie żenić... Chciałem ci jednak powiedzieć co innego.
Warecki chodził teraz po pokoju wzburzony, rozrzewniony i zakłopotany zarazem. Okszyc, zgadując jego wahanie, zapytał:
— Myślisz o przyszłości i czy masz niby... prawo żenić się bez dostatecznych zasobów materyalnych?
— Widzisz, — rzekł Franio, uśmiechając się dziecinnie, a razem energicznie, — za dwa, trzy lata wyratują mnie te ryby. Nie drwij ze mnie; obliczyłem, że