Strona:Józef Weyssenhoff - Nowele.djvu/273

Ta strona została przepisana.
—   267   —

leśnie w płucach, pan Stanisław wyjrzał przez okno i zmrużył oczy przed ogromnym blaskiem. Jakby drzewa dostały naraz białych liści, całą ich przejrzystość napełniły jaskrawe, bajeczne puchy szronu, sypiąc iskry pod słońce. Ledwo gdzieniegdzie czerniało wnętrze jodły obwisłej, albo odziemek grubego drzewa. Oddalenia stały się nieobliczalne w tej rozlanej i piętrzącej się bieli o jasno-błękitnych cieniach, i park był zmieniony do niepoznania, zaczarowany w jakąś wizyę polarną, pełen czystej powagi i śmiertelnej świetności.
Pan Stanisław chodził od okna do okna, bał się bowiem wyjść i odetchnąć świeżym zapachem pierwszego śniegu. Nigdy nie czuł się tak bojaźliwym fizycznie, jak tej jesieni.
Tego dnia otrzymał telegram od Frania z oznajmieniem o zaręczynach jego z Marliczówną.
Okszyc ucieszył się. Już był pożegnał swoje pragnienia, uważał je za niemożliwe i niewczesne, życzył zaś rychłego spełnienia szczęścia, do którego sam się przyczynił.
Zima, ukazawszy się raz w swej najpiękniejszej szacie, schowała się znowu. Po paru tygodniach słoty i wichrów, pan Stanisław poczuł się znacznie gorzej samo oddychanie zaczęło go kłuć w piersiach. Lekarz wyprawiał go niezwłocznie do Cannes, ale on się ociągał, chciał bowiem przed wyjazdem zostawić swe papiery w porządku.
Zabrał, się do pisania testamentu. Po krótkiem wahaniu, czy pozostawić Bernatowice w ręku krewnych swego nazwiska, doszedł do wniosku, że nie mając ża-