świecę nagiemi ramionami. Jakiś bal wspaniały pod odkrytem niebem — na marmurach, na kwiatach, na strojach i ramionach leży jasne światło dnia.
— Ale to nie obraz — przecie my w nim jesteśmy, droga moja, — przecie i ty masz balową suknię i nagie twoje ramiona mają wdzięk rzeczy świeżo odkrytych.
Powietrze takie czyste, lekkie, że się je wciąga w płuca, jak szczęście i życie. Szmer, unoszący się nad tym tłumem, musi być złożony z samych słów miłosnych, śpiewa jak chór skowronków rano, nad polem. Odmłodniałem, wyzdrowiałem, Ukochana! Patrz, jak łatwo wchodzę n a schody i pochyłości, jak nic mnie nie męczy, nie przestrasza! Ująwszy się w pół, możemy wzlecieć na ten wyższy taras, nie dotykając ziemi stopami. — O, tak! — Patrz, już tu jesteśmy, już tam. — Jaka to rozkosz wzajemne kochanie! Dlaczego nie wcześniej, dlaczego pierwej Cię nie znałem, moja Jedyna? — Tyś wiedziała przecie, że nikogo, oprócz Ciebie, kochać nie mogłem. I Bóg to wiedział.
Wszyscy ci ludzie, którzy nas mijają, idą parami, mężczyzna z kobietą, i pochyleni ku sobie, szepczą, a z ich dobrych uśmiechów widać, że się rozumieją sercami. Patrz! to sami nowożeńcy! Sami młodzi i szczęśliwi! W oczach chłopców znać dumę i niedopitą rozkosz, oczy dziewczęce patrzą wilgotne, nieśmiałe i ciekawe. Każda para odosabnia się w tej rzeszy, pochłonięta przez swoje szczęście i swoje widziadło świata.
Poznajesz, — wszyscy nasi znajomi, którzy się pobrali tymi czasy. Witają nas skinieniem głowy cichem, przyjaznem, bez słów, żeby ani nam, ani sobie nie prze-
Strona:Józef Weyssenhoff - Nowele.djvu/279
Ta strona została przepisana.
— 273 —