Zagrzmiało znowu, deszcz zaczął się już ogłaszać po bliskich drzewach, wiatr zakołysał promieniami świec. Niecierpliwa burza nadciągała.
Ksiądz Wikliński powstał od stołu, zafrasowany, lecz stanowczy.
— Najmocniej szanownych państwa przepraszam... przypomniałem sobie... mam w domu pilną robotę i mszę wczesną... Już po jedenastej...
— Ale cóż znowu! robra trzeba skończyć! Ileż to razy... A przytem deszcz już leje. Choćby deszcz przeczekać.
— Podczas burzy wolę być u siebie...
— I nam tu grozi burza! obecność księdza proboszcza pokrzepiłaby nas — odezwała się żartobliwie pani Drozdowska.
— Darują państwo, muszę koniecznie do domu — wypraszał się proboszcz, godząc się już i na reputacyę tchórza.
Gospodarz spojrzał w uparte oczy księdza, i naraz ochłódł w swych gościnnych namowach.
— Kiedy nie można inaczej — pocałował serdecznie proboszcza — puśćcie go. On wie co robi.
Po chwili ksiądz Wikliński, otulony płaszczem, oślepiony błyskawicami i ulewą, darł się pod górę, do plebanii. On wie, kogo burza tam przynosi. Nawet gdyby nikt się dzisiaj tam nie zjawił, on będzie w pogotowiu, na swym wysokim posterunku przemytnika dusz — pod piorunami.
Strona:Józef Weyssenhoff - Nowele.djvu/29
Ta strona została przepisana.
— 23 —