Strona:Józef Weyssenhoff - Nowele.djvu/33

Ta strona została przepisana.




Jest godzina przy schyłku letniego dnia na wsi polskiej, kiedy ogrody kwitnące, przewiane tchnieniem dojrzałych pól, pachną boleśnie. Za dużo pierwiastków rozkoszy w tych głaskaniach ciepłego powietrza, w tych głosach ludzi i zwierząt, które drżą szczęściem weselnem, napiętem a nieukojonem, w tej melodyi, malowanej zielenią, i w blaskach tęsknych, stopionych niby w melodyę. Tylko turkawki, ogłaszające swe spotkanie na najwyższej topoli, w niebie pobladłem od rozkoszy, wydają się zupełnie szczęśliwem.
Takby to wyraziła, gdyby spisywała swoje wrażenia, pani Elżbieta Humańska, wyciągnięta wspaniale na niskim tapczanie w swym sypialnym pokoju, wpatrzona w otwarte na ogród okno.
Dopiero co tu przyszła; jeszcze krew nie odbiegła od jej twarzy misternie rzeźbionej i plamiła policzki dwiema różami roztopionemi w gładkiej bieli; jeszcze pierś falowała krnąbrnie pod obciągniętą lekką bluzką, a nóżka nadzwyczaj drobna niepokoiła się w buciku. Tylko ciemne oczy uciekły w ogród, do owych turkawek na topoli i rozmarzyły się już trochę, tonąc w wysokiem niebie.