straszny. Mruknął chrześcijańskie pozdrowienie, ukłonił się w pas, wyprostował się i stał, milcząc, siwe oczy wlepiwszy w dywan, pod stopy pani Elżbiety.
Wielki, jak sosna, barczysty i suchy, nosił malowniczą, ciemną sukmanę bez kołnierza, obszytą błękitną tasiemką, włos miał spuszczony na czoło, postrzyżony modą zza Buga; snadź pochodził z Rusinów. Choć nie starą, twarz miał znękaną, wzrok dziki i niespokojny. Ruszał strzyżonym wąsem i policzkami, jakby żuł wyrazy ciężkie do wypowiedzenia, a ręce puścił po sobie, jak dwa długie, wiszące konary. Skazaniec, idący na śmierć, inaczejby nie wyglądał.
Ponieważ milczał, pierwsza odezwała się do niego pani Elżbieta głosem, ziębnącym od wzruszenia:
— Skąd to jesteście?
— Ha, z lasu...
Po ciężkiem westchnieniu, jakby wiatr był poszumiał przez sosny, znowu zamilkł.
— Jak się nazywacie?
— Jan Kłoda.
Te objaśnienia nie wpłynęły wcale na rozwianie grozy, która weszła do pokoju razem z tym ogromnym chłopem leśnym, patrzącym obłędnie. Pani Elżbieta, stojąc opodal, wpatrywała się w postać przykutą do ściany, tragiczną. Jednej tylko nabrała pewności, że człowiek ten nie ma wrogich zamysłów, lecz cierpi. Ale nie odnajdywała swej śpiewnej i ośmielającej wymowy. Milczeli znowu oboje, aż chłop zrozumiał, że on się tu musi z czemś pierwszy odezwać. Spróbował:
— Z lasu pochodzim, jasna dziedziczko...
Strona:Józef Weyssenhoff - Nowele.djvu/40
Ta strona została przepisana.
— 34 —