Strona:Józef Weyssenhoff - Nowele.djvu/41

Ta strona została przepisana.
—   35   —

Pani Elżbieta pomyślała, że zapewne zbójca. Ale, że tu przychodzi jawnie i kornie, może prosić będzie o ukrycie przed pościgiem? Trzeba było nadrabiać wyobraźnią, bo już kilka minut upłynęło, a chłop ledwie wystękał, jak się nazywa — i że z lasu idzie.
— I uciekliście z lasu? przed kim?
— Uciekłem?! — zadziwił się olbrzym i pierwszy raz podniósł śmielej oczy na panią Elżbietę, usta nieco otworzył, błysnął białymi zębami, a twarz mu złagodniała bardzo od widoku tej jasności pani.
Zaczął mówić płynniej:
— Uciekłem?... ja nie z lasu, ja do lasu uciekał, gdy we mnie ten głos mówić poczynał. Ja nikomu tego przez trzy roki nie powiedziałem, ale jasnej dziedziczce przychodzę pokłonić się i powiedzieć, bo ludzie mówią, że święta...
Pani Elżbieta pomyślała teraz, że Jan Kłoda może mieć pomieszanie zmysłów.
— Ja mam głos tu... — przemówił znowu chłop z gorącem przekonaniem, bijąc się w pierś, która zagadała potężnie.
— Jaki głos? — spytała cicho Elza.
Kłoda oczy odwrócił i splótł ręce wyciągnięte, wyłam ując sobie kościste palce. Odbiegł od poprzedniej treści, począł krążyć obrazowo po manowcach.
— Bo to w lesie, jak w lesie, jasna dziedziczko. Szumi głos Boży wysoko, a po ziemi licho się ściele i szepce, a częściej licho trafi do człowieka, nisko idącego. Ale człowiek wie, jakiego słuchać gadania, bo ma swój głos tu...