Strona:Józef Weyssenhoff - Nowele.djvu/42

Ta strona została przepisana.
—   36   —

Znowu uderzył się w pierś, a pani Elżbieta, choć przypuszczała, że Kłoda musi mieć pstro w głowie, pozbyła obawy i słuchała z rosnącem zajęciem.
— Las dobrze znacie?
— A no, jako gajowy.
— To gajowym jesteście u nas?
— Byłem aż do tamtego roku, kiedy to się stało.
— Co się stało? Kłoda spojrzeniem uciekał na boki, a łamał wciąż ręce. Pand Elżbieta zauważyła, że stał się niespokojniejszym i pot mu wystąpił na czoło.
— Ja to jasnej dziedziczce powiem, bo widzę, że, jak mówili, niby święta. W lesie wiele się dzieje, o czem i; nikt nie wie, a gajowy wiedzieć powinien, bo jego psia taka powinność. W nocy las czujny, a stanąwszy przy jeziorze na Koniecznem, to po wodzie słyszysz, co się i o milę dzieje. To i mnie wiedzieć było, gdzie się coś złego dziać mogło i donieść...
Pani Elżbieta zaczęła już niecierpliwie oczekiwać jasnego sensu tych opowiadań. Uśmiechnęła się dobrotliwie:
— Mówcie otwarcie; mnie możecie wszystko powiedzieć.
— Ja to wiem. Ja chłop biedny i grosza nie zebrałem na służbie... Dawniej to ja do spowiedzi chodził, dzieci do Galicyi chrzcić woził, a to siła kosztuje, bo swój ksiądz teraz rzadki i daleki. Ale trzeci już rok w kościele nie byłem i synów dwóch w pogaństwie chowam... chociaż te ruble mam i noszę cięgiem przy sobie...