Strona:Józef Weyssenhoff - Nowele.djvu/57

Ta strona została przepisana.
—   51   —

w chwili najszczytniejszej, zaprzęg sunął bowiem przez słynną »aleję Akacyową« Bulońskiego lasku.
— Mam i ja deresze u siebie w Melasówce — myślał pan Teodor — dobre szkapy, ale przyzwyczajone do zaprzęgu w poręcz i łatwo zrywające w galop — — Gdyby je ogolić, skurtyzować, zfasować i nauczyć takiego »steppowanta«. — — Nigdy takie nie będą! — Jak te dobrane miarą, składem i maścią — wszystkie cztery łby czarne! Nie do wiary! Taka czwórka, i to w Paryżu, warta... ile?...
Zawołany koniarz oceniał przez chwilę zaprzęg markiza, bez zazdrości, owszem z entuzyazmem do tego dzieła sztuki, w którego wystawie sam brał udział z dzwoniącym przez serce rozkosznym dreszczem.
Tuzin osób na mail-coach’u pogrążony był w uroczystem milczeniu doniosłych obrzędów, momentów historycznych. Deresze rzeźbiły kłusa wyrzutem nóg nieprawdopodobnym, tanecznym, dzwoniąc takt po ubitej, jak posadzka, alei; indywidualność głów męskich przyćmiewały, jak gasidła, lustrzano połyskujące cylindry. Jeden tylko markiz powożący pozwolił sobie na przykrycie głowy miękkim, szerokobrzegim kapeluszem tikowym, wiedząc, jak doniosłe wywoła przez ten odważny wybryk komentarze w świecie sportowym. Barwiły grupę trzy kapelusze damskie, nieopisanych kształtów i rozmiarów i dwa czerwone rajtroki lokajów, stojących przy tylnych stopniach z długiemi mosiężnemi w ręku trąbami, nakształt archanielskich. Z wypiętrzonego siedliska spoglądało wysokie państwo na nikłe w porównaniu powozy,