Strona:Józef Weyssenhoff - Nowele.djvu/61

Ta strona została przepisana.
—   55   —

Katapultos zaśmiał się rozgłośnie, widocznie połechtany. Fala publiczności rozdzieliła rozmawiających; do mety dochodził wielobarwny kłębek kilku koni, nad każdym wisiał żokiej niby na czworakach. Śmigało to w pocie i rozpaczy ostatecznego wysiłku, pośród wichru okrzyków.
Po stwierdzeniu przez sędziów i wobec braku protestu, wywieszono imię zwycięzcy.
— Roland II! znowu typ Paul’a! — syknął Konopacki. — Ja tu gadam i baraszkuję, a omijam sposobność zrobienia majątku...
Gorycz, tym razem bez Katapultosa, odnalazł Konopackiego.
— Jaką to małpę oprowadzasz po Paryżu, Stefanie? — zapytał pan Teodor.
— Grek, czy Rumun — coś w tym rodzaju. Znam go zaledwie od kilku dni.
— Mówisz mu przecie »ty«?
— I z tobą będzie na »ty« Teodorze, jeżeli przyjdziesz na jego obiad.
— Dziękuję za łaskę.
— To się jednak nagradza wielu przyjemnościami. Będą z nami najpiękniejsze kobiety Paryża i paru mężczyzn z twojego mail-coache’u.
— Cóż to więc za potentat? Miliarder?
— Nie zupełnie. Ale przyjechał tu, aby w przeciągu miesiąca zjeść jeżeli nie cały majątek, to trzy ćwierci.
— Tak rzuca pieniędzmi? Mało to mnie rozczula,