Strona:Józef Weyssenhoff - Nowele.djvu/66

Ta strona została przepisana.
—   60   —

kurtek, powiewając nad ścigłemi ciałami koni i znowu wszystko — razem zmniejszone, zwarte w jedną ławę, płynęło po torze, podwyższając się na przeszkodach ząbkowaną falą, jak rój owadów solidarny, szybki i przyziemny, któryby tylko w koniecznej potrzebie używał skrzydeł.
Po wielkiej przeszkodzie irlandzkiej na pochyłości toru jeden barwny owad pozostał na ziemi. Wypatrywano ciekawie z trybuny, kto — taki? Pierwszy zawołał głośno Konopacki:
— Sacrebleu! Fornarina!
Sprawiło to małe wrażenie na trybunie klubowej, zwłaszcza, że jeździec powstał odrazu zwinnie, nie stracił czapki, chwycił i dosiadł konia, popędził za innymi. Ale odległość od spieszącej coraz bardziej czeredy była już nie do odrobienia. Fornarina przyjdzie nie zdystansowana, lecz w ostatnim, wysilonym biegu płaskim nie może już pierwsza przyjść do mety. To było jasne.
— A pan postawił na Włoszkę? — zagadnął ktoś Konopackiego, przyglądając się jego twarzy, której nerwowe skurcze zaledwie nie zmąciły szlachetnej elegancyi.
— Asekurowałem się na nią dodatkowo — odmruknął pan Teodor, choć rzeczywiście trzymał jedynie za Fornariną i to grubszą sumę.
Dojście więc koni do celownika w rozpaczliwym cwale, udręczonych i spienionych, było już dla Konopackiego widowiskiem obojętnem.
Ktoś tam wygrał...
W następnych dwóch wyścigach zakładał się Konopacki w dalszym ciągu lecz trochę ostrożniej za »ty-