Strona:Józef Weyssenhoff - Nowele.djvu/69

Ta strona została przepisana.
—   63   —

Marchołta, starca nieznośnie poważnego. Zanim tu dojdzie, można to i owo ułożyć. Zrzucił szybko swój garnitur rezedowy, włożył bylejak ubranie podróżne; usiadł przy biurku i rozsypał na niem papiery. Szukał jakiejś książki dla ozdoby stołu, ale że miał tylko wagonowy romans pornograficzny, otworzył znalezioną szczęśliwie pod ręką księgę adresową Bottin’a i zatopił się w niej, jako człowiek zaaferowany. Do tego wnętrza pobieżnie obleczonego w powagę weszła wkrótce uroczysta, siwa, czarno ubrana skamieniałość, przejmująca dreszczem lodowatego obowiązku.
— Miło mi hrabiego powitać znowu w Paryżu — rzekł starzec imponująco — przykro tylko, że moje zjawienie z konieczności połączone jest z obrazem piły — une scie...
— Owszem... bardzo mi przyjemnie. Niechże pan prezes siada. Może herbaty? — Dziękuję. Za pół godziny podążę do naszej »kuchni bratniej«, gdzie się stołuję już lat czterdzieści pięć.
— Czterdzieści pięć? no proszę! — i zawsze dobrze jeść dają?
— Tanio. Byle przeżyć i dotrwać.
— Sądząc po panu, żywią tam... nieźle.
Frazes był nieudatny: Marchołt wyglądał jak mumia w kir spowita, zasuszona w ascetycznej abnegacyi. Machnął ręką i powrócił do przedmiotu swych odwiedzin:
— Uprzedziłem więc, że moja postać związana jest z obrazem piły...