Strona:Józef Weyssenhoff - Nowele.djvu/71

Ta strona została przepisana.
—   65   —

— Jakaż to więc sprawa tej doniosłości?
— A właśnie — raczy pan wysłuchać. Trzecie już pokolenie nasze mieszka tu w Paryżu. Zaznaliśmy gościnności prawdziwie braterskiej, nie przeszkadzano nam zagnieździć się, pracować, nawet rozwijać działalność w naszym duchu. Ale w nas samych tkwię zarazki rozkładu: najmłodsze pokolenie roztapia się we wrzącej fali przyjaznego, lecz obcego życia. Francuziejemy, panie hrabio.
— Cóż w tem strasznego? — spytał dobrodusznie pan Teodor?
— Straszne jest to — odrzekł Marchołt — że możemy już nie okazać się gotowymi do współdziałania z rodakami w kraju, gdy konstelacye nadejdą pomyślne.
— Nie nadejdą, panie Brzetysławie. To są m rzonki.
Emigrant utkwił w Konopackiego pełne jowiszowej grozy spojrzenie:
— Pan chyba żartuje?!
Konopacki, dla świętego spokoju, kapitulował:
— Pragnąłbym, jak pan, aby nadeszły takie okoliczności. Ale do czego pan zmierza?
— Do wychowania w duchu narodowym najmłodszej pod każdym względem warstwy tutejszych Polaków, młodzieży robotniczej, proletaryatu. W szkole w Batignolles niema dla nich miejsca. Nauczaniem zajmuje się grono wykształconej naszej młodzieży, ale idzie to jeszcze bardzo kulawo z powodu braku środków. Gdybyśmy zdobyli te 4.000 franków, moglibyśmy rozpocząć wykłady regularne.