Strona:Józef Weyssenhoff - Nowele.djvu/74

Ta strona została przepisana.
—   68   —


IV.

Paryż zawiera w sobie tyle rozmaitych odmian ludzi i zastosowanych do ich gustów i potrzeb urządzeń, że gdyby z zamkniętemi oczami przenosić się z miejsca na miejsce, miał, oby się wrażenie podróży nie po jednem mieście, lecz po wystawie całej cywilizacyi europejskiej.
Konopacki stąpał za prowadzącym go kamerdynerem po żwirowanej drodze między kwietnikami pałacowego ogródka. Proste, zalecające się tylko proporcyami i elegancyą skąpych ozdób mury w stylu włoskim otaczały ten ogród napełniony dystyngowaną wonią kwiatów. Było tu cicho tak, że skrzypienie żwiru pod stopami dawało odgłos od ścian uroczystych i nieprzywykłych do szmerów. Niby Rzym, niby Nizza — a to tylko zakątek wycięty w samem sercu Paryża, kosztem milionów, dla osamotnienia w zadumie jednego z władców złota, któremu los przekorny kazał urodzić się Polakiem.
Dostęp do hrabiego Granowskiego był nietylko zasadniczo trudny, ale i tak skomplikowany w ceremoniale, że onieśmielał zarówno złodzieja, jak znajomego. Po meandrach ogrodu następowały labirynty pokojów, strzeżonych przez służbę lodowato-zimną i baczną. Czy tam, gdzie się nareszcie ma dojść, zabłysną skarby Aladyna? czy mieszka jakiś nieufny względem poddanych panujący? czy jakiś arcykapłan? tybetański Dalaj-Lama? — Mogło to zaciekawiać lub przejmować nowicyusza, ale pan Teodor, dawny znajomy i nie lękliwego animuszu, pogwizdywał, idąc swobodnie.